×

Życzliwości ci u nas (nie) dostatek

Źródło:http://www.franciszkanska3.pl/Swiatowy-Dzien-Zyczliwosci,a,22376
Uwaga, uwaga! Dziś mam zamiar pomarudzić. Co prawda w sposób umiarkowany i mam wrażenie, że na temat słuszny, ale jednak będzie to marudzenie. Ale zacznijmy od początku.

SCENA 1.
Wszystko się dzieje kilka lat temu. Wtedy złamałam sobie jedną, małą kosteczkę w stopie. Tyle tylko, że ta jedna mała kosteczka unieruchomiła mnie skutecznie i kazała zaprzyjaźnić się z gipsem na pół roku. Według zaleceń wszystkich świętych powinnam leżeć i jeść galaretkę (bo ponoć po niej się szybciej kości zrastają) i mam się chować przed jakimkolwiek alkoholem (już wystarczy że tę kostkę to ja po pijaku i w tańcu żem sobie załatwiła). Tyle tylko, że gdybym się tak przykładnie do wszystkiego stosowała to bym sobie wbiła palec w oko z nudów. 
Więc wychodziłam od czasu do czasu na spotkania towarzyskie albo nawet na sanki, zazwyczaj z obstawą służącą pomocą. Raz mi się zdarzyło pójść do biblioteki bez osoby towarzyszącej. Dlatego że już mi się skończyły wszystkie lektury do czytania, a zanim rodzina by wróciła z pracy to by minął hektar czasu. Do biblioteki się doturlałam na tych moich kulach, z powrotem też mi szło w miarę dobrze. Tylko, że strasznie mi zaschło w gardle z wysiłku (skakanie na jednej nodze i opieranie się rękami na kulach dla osoby nieprzyzwyczajonej jest masakrycznie męczące-po pół roku już mnie to nie wzruszało). Weszłam do sklepu po butelczynę czegoś do zwilżenia gardła, wypiłam i wyszłam i.....upadła mi kula. 
I tu zaczyna się mój lekki dramat. Bo nikt (słownie NIKT) nie zatrzymał się żeby mi pomóc i tę kulę podnieść. Męczyłam się dobre parę minut zanim udało mi się jakoś tak schylić, żeby jednocześnie nie stracić równowagi i przypadkiem nie oprzeć się na złamanym kulasie. Łzy w oczach, pot na czole i obłędny wzrok może nie zachęcały do bliższej konwersacji ze mną, ale podejście, podniesienie kuli i podanie mi jej nie powinno większości przechodzących obok ludzi sprawić problemu (naliczyłam z 7-8 osób). Nawet kasjerka, która obsługiwała mnie pół minuty wcześniej mogłaby ruszyć 4 litery zza kasy, bo akurat klienta nie miała żadnego, ale widocznie rozrywka w postaci gapienia się na męczącą się kuternogę była dla niej bezcenna. 
No cóż, taki mój peszek.

SCENA 2.
Tym razem rzecz się dzieje bardziej współcześnie, bo kilka tygodni temu. Akurat się z mężczyzną mojego życia przeprowadziliśmy do nowego mieszkania. Niby mieliśmy całkiem sporo gratów potrzebnych w domu, ale ciągle się okazuje że czegoś brakuje np. kosza na śmieci, ociekacza na sztućce, albo papieru ściernego i szlifierki, nawet łóżka dla nas. Jesteśmy zatem stałymi gośćmi w marketach budowlanych oraz meblowych. A w takich miejscach praktycznie zawsze są kasy z pierwszeństwem "przejazdu" dla takich grubasków jak ja teraz. Nie zawsze się do nich wyrywam, ale czasem po kilku godzinach zakupów już jest mi ciężko i chętnie korzystam z przywileju obsłużenia mnie w pierwszej kolejności. 
Na kolejnych zakupach, które lekko mnie zmogły, udaliśmy się z Miśkosławem właśnie do kasy z pierwszeństwem. Słychać mnie było z daleka jak idę, bo sapałam jak parowóz. Widać też było, bo ciężko taki widok przeoczyć. Jak podeszliśmy do kolejki kasjerka poprosiła mnie do przodu i tutaj się zaczęło. 
Ponieważ pan (w wieku poborowym i wyglądający zdrowo) prawie zapaści jakiejś dostał z oburzenia. No jak to tak to?!? On tu już miał być obsłużony i jakiś wieloryb wszedł przed niego. Generalnie gościa prawie rozdęło, zasapał się prawie jak ja i chyba mu jakaś żyłka pękła bo nagle cały czerwony na japersonie się zrobił.
Drogi Panie oburzony. Jak już stajesz do kasy, która dosyć dobrze jest oznakowana jako kasa specjalna, to się kurna nie dziw, że pewne osoby są w niej w specjalny sposób traktowane. A jak jeszcze nie rozumiesz dlaczego tak jest to możesz sobie wepchnąć arbuza w tyłek i zobaczyć czy fajnie ci się z nim chodzi.

SCENA 3. 
Tym razem scena finałowa, przez którą mi się już całkiem ulało. 
Kilkanaście dni temu moi rodzice wracali z działki. Wiecie, sezon wegetacyjny się zaczyna, prac na działce coraz więcej, więc i oni pojechali poogarniać trochę to i owo. Pech chciał, że ukochana "audica" taty Lesia odmówiła posłuszeństwa w drodze powrotnej. Zdarza się, że samochód się psuje. Kilka telefonów i już żeśmy z Miśkosławem jechali z misją ratunkową. Tylko sami rozumiecie, zanim Miśko zszedł z drabiny gdzie akurat wieszał zasłonki, zanim jak się sturlałam z łóżka i doturlałam do samochodu, zanim w końcu przebiliśmy się na drugą stronę Warszawy (ech...kiedyż znowu będzie można śmigać po Łazienkowskim) i zanim w końcu dojechaliśmy do rodziców to trochę czasu minęło. W międzyczasie zrobiło się ciemno i dosyć chłodno. Mama Krysia co prawda zazwyczaj jest zapobiegliwa i na wszelki wypadek wozi termos z gorącą herbatą, ale oczywiście tym razem musiał być ten jeden jedyny raz gdy go nie zrobiła. 
Ja wiem, że dużo się teraz słyszy o jakiś napadach, że w większości ludzie posiadają przy sobie telefony komórkowe i są samowystarczalni, że oni stali w środku ciemnej czarnej d...py (w sensie las był dookoła), że się pewnie cała ludzkość spieszyła do domu i w ogóle ja dużo rozumiem. Ale jednak na te miliard samochodów, które ich mijały, to szkoda że się nikt nie zatrzymał i nie zapytał czy jakoś pomóc, albo czy gdzieś nie zadzwonić. Nawet policja ich mijała i nie wykazała się w żaden sposób troską o obywatela. Tak jakoś po prostu przykro się robi jak myślę, że nikomu do głowy nie przyszło, żeby się chociaż na chwilę zatrzymać, bo może akurat im się telefon rozładował i nie mieli jak wezwać pomocy (swoją drogą po kilku telefonach faktycznie im się rozładowała bateria). 

Święta się zbliżają. Może to nie są te akurat, gdzie wesoły czerwony pan z przepitym nosem woła "Ho ho ho" i w ogóle wszyscy się cieszą, że prezenty zaraz dostaną. Ale na Wielkanoc też można się zastanowić jak często patrzymy trochę dalej niż na czubek własnego, wygodnego nosa. 
Co prawda, takie niemiłe sytuacje zdarzają mi się rzadziej niż przejawy ludzkiej życzliwości, ale jak już są to zostają w pamięci na długo. I na długo zostaje też jakiś taki niesmak i się czasem ulewa złość.

PS. Co prawda rzadko już teraz przemieszczam się komunikacją publiczną, bo prawie zawsze na posterunku jest Miśko-mój osobisty szofer, ale strzeżcie się wieloryba w mojej postaci. A szczególnie jak jedzie ze mną mama Krysia i wszyscy pasażerowie na miejscach siedzących pospuszczają głowy udając, że mojego brzucha nie widzą. Krystynka powie wam wtedy kilka prostych, żołnierskich słów o kulturze i dobrym wychowaniu. :) 

 

4 komentarze:

  1. To ja Ci powiem że jak byłam już w zaawansowanej ciąży zachciało mi się raz do takiej kasy z pierwszeństwem :) Przede mną pani, na oko lat dwadzieścia-parę, z 50kg wagi, więc uprzejmie pytam czy mogłaby mi ustąpić miejsca w kolejce (w końcu kasa uprzywilejowana) a ona mi na to z wielkim oburzeniem "ja też jestem w ciąży, tylko jeszcze nie widać!" mój komentarz o tym, że to nie sam fakt zapłodnienia upoważnia do obsługi poza kolejnością w tej kolejce zrobiła się czerwona jak burak i prawie wybuchła ale miejsca nie odpuściła (przecież jej się należy!!) tak więc niestety zawsze się znajdzie taka gnida, ale nie przejmuj się, kiedyś ta karma do nich wróci ;) Weronika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja to miałam ochotę się odwrócić i spytać...a będziesz ty dziadu chciał, żeby mój Niedźwiadek na twoją emeryturę pracował??
      może by się lekko ogarnął, chociaż nie sądzę niestety

      Usuń

Copyright © 2016 Kuchnia Pysznościowa- blog kulinarny , Blogger